Po okola 3 godzinach uciazliwej drogi w przesadnie zatloczonym autbusie docieramy na miejsce. W tym miejscu warto wspomniec, ze transport publiczny w Indonezji aczkolwiek tani pozostawia wiele do zyczenia. Autobusy, bemo (mini autobusy), stateczki I promy sa tak stare I skorodowane, ze sprawiaja wrazenie jakby mialy sie za chwile rozsypac. Dochodzimy do wniosku, ze Indonezja jest takim sobie zlomowiskiem na ktore kraje bardziej rozwiniete wysylaja swoj zuzyty sprzet I pewnie dostaja jeszcze za to pieniadze. Troche nas to na poczatku przerazalo ale postanowilismy poruszac sie uzywajac tych samych srodkow transportu co lokalni.
Tak wiec dotarlismy do Loviny. Sama nazwa wydaje sie nam milusia I wrecz sklania do snucia fantazji. Szybko znajdujemy piekny domeczek ktorego cena wydaje nam sie wielce przystepna (Gede homestay 75000 R za adobe – okolo 25 zeta). I na tym nasze pozytywne wrazenia sie koncza. Plaza jest zasmiecona, zaparkowane lodki ktorych sa tysiace jeszcze bardziej poteguja nasze negatywne wrazenia. Pod woda sytuacja wydaje sie byc jeszcze gorsza. Zamiast raf, korali I kolorowych rybek mozna ogladac I podziwiac stare buty, puszki, plastikowe opakowania I reklamowki. Malo przyjemnie. Mimo wszystko postanawiamy zostac tam dwie doby aby odpoczac po wyczerpujacych wulkanach.
Ogolnie Indonezja jest krajem bardzo a nawet bardzo-bardzo zasmieconym. Wydaje sie, ze lokalesi nie bardzo chca dbac o swoje gniazdko. Na porzadku dziennym jest wyzucanie smieci wprost pod siebie. Na prowincji powoduje to tylko niemile wrazenia estetyczne. W miastach jest gorzej a zwlaszcza w centrach. Smieci nieraz pietrza sie po metr w gore. Smrod jest nie do opisania.
Ostatniego dnia w Lovinie bez wiekszych problemow daje sie namowic na zobaczenie walk kogutow – Karina w tymczasie zostaje na plazy I funduje sobie relaksacyjny masaz.
Tak wiec miejscowy kolega zabiera mnie swoim brzeczacym motorkiem do sasiedniej wsi na walki kogutow. Po dotarciu na miejsce przecieram oczy ze zdumienia. Okazuje sie, ze lokalesi wybudowali sobie w szczerym polu salon gier I zabaw z arena do walk kogutow, ktora jes glownym budynkiem. Nalezy podkreslic ze owe budynki to zdaje sie tymczasowe konstrukcje z bambusa ktore przy silniejszym wietrze przemieszczaja sie do sasiedniej wsi .
Przybylismy na miejsce grubo przed czasem. Wszyscy byli pochlonieci gra ktora przypominala domino pomieszane z pokerem z lekka nutka ruletki. Pieniadze krazyly z reki do reki bardzo predko. Przez dluzszy czas staralem sie pojac reguly tej gry ale na prozno. Kolejna gra bylo obstawianie numerkow. Tez jakby ruletka ale inna., regul rowniez nie rozkminilem.
Walki kogutow sie zblizaja. Kazdy obmacuje biedne ptaszyska przed obstawieniem. Trwa to jakis czas zanim koguty przejda przez wszystkie rece. Tuz przed walka zakladane sa kogutom noze na nogi – chyba po to by walki trwaly krocej. A walki sa na smierc I zycie. Przegrana kora idzie do wlasciciela zwycieskiei I ten pewnie robi z niej rosol lub inne satay ayam (grilowany kurczak w sosie z orzeszkow ziemnych, mmmm…)
Walka sie zbliza, koguty sa juz na arenie I nagle wrzawa – wszyscy zrywaja sie na nogi, zaczynaja krzyczec, machac konczynami, przepychac sie – gwar nie do opisania. Pytam sie kolesia o co chodzi a on spokojnie odpowiada, ze zaczelo sie obstawianie. Trudno sie polapac kto co I za ile? Zaczyna sie walka. Kogut w natarciu, kogut sie broni, cztery machniecia pazurem, podfruniecie, kontra, jeden cios nozem I kogut lezy w kaluzy krwi. Trwalo to doslownie ze 30 sekund. Miejscowi odprawiaja nad martwym kogutem dziwny rytual, wysylaja jego biedna duszyczke w zaswiaty I przygotowuja sie do nastepnej walki. Tego dnia co najmniej 10 kogutow ponioslo smierc z reki innych kogutow