Ta oj. Zaśiedzieliśmy się w Sao Paulo mieście molochu spowitym smok(g)iem rozdętym co niemiara co przy pogodzie gorącej całe miasto okrywa niczym ciepłym i nieprzewiewnym pancho z domieszką jakiego nie-goreteksu, a przy niepogodzie i wietrze niespokojnym, umykającym, znikającym z nienacka, by powrócić dnia następnego, aby nas nieprzywykłych ze zdwojoną siłą w objęcia swe ująć i wyduszać z nas soki jak ta sokowirówka co z kilo owoców tylko szklankę soku daje .
Jakoś czas tu wesoło płynie i milusio się siedzi. Nie dziwne jak się bazuje u fantastycznych ludzi co dostarczają ci rozrywek i uciech co niemiara. Dzień każdy, jak lenistwem nie jest to coś na pewno się dzieje a to jak nie wycieczka do miasta – dałtałn - czyli co ludzie w innych zakątkach globu centrum zwą, a to do klubu owych znajomych wyprawa, po polsku Kuźnią zwany a to z tej przyczyny że kuźnią był wcześniej ale już nie jest. Czas dzieląc na nic nierobienie, picie kaipirini co mieszanką jest trunku zwanego cachasa z lemonkami i obfitą ilościa cukru białego a podrygiwaniem w rytmie samba przesiedszieliśmy już tu tydzień cały, a końca nie widać choć ciagnie nas okrutnie by z naturą matką sie pobratać i w jej objęciach dla odmiany czasu trochę spędzić. Na razie odkładamy to na termin późniejszy bliżej nie określony nie chcąc uciekać od tych przyjemności których tutaj doświadczamy. Obżeranie się owocami jest jedną tych najmilszych czynności bliskich sercu naszemu, które tu praktykujemy sumiennie i codziennie, żadnemu nie odpuszczając, jak pies Pawła i Juki – Chili (Czyli??? Ćili???) - co cokolwiek na podłoge spadnie a może być to i ziemniak surowy, pochłania z prędkością światła niczym odkurzacz jaki. Zdarza się nam pożerać okazy zupełnie nam nie znane, kolorowe o kształtach przedziwnych tudzież pospolitych jakiś, z pestkami lub jedną tylko, dobre i soczyste niektóre, inne o mdłości przyprawiające, okrótne tak, że na markecie pośrodku miny strojąc, gęby nasze wykrzywiając ku ogólnej uciesze ludzisk wokoło zainteresowanie wzbudzamy. Podchodzą tedy tacy i zagadują, a my że niepiśmienni w języku tubylców, tylko ramionami wzruszamy co konsternację lekką wywołuje i widać wtedy co lokalesom na usta się ciśnie: - A skąd jesteście??? - któż o to nie pyta? Na całym świecie ten sam schemat, to jest prawie zawsze pierwsze pytanie które słyszymy gdziekolwiek byśmy się znaleźli, czasami tylko pierwsze pytanie dotyczy czego innego a jeżeli już to pieniędzy.
Odpowiadamy tedy takim, że my polako i polaka. Konsternację wywołuje to juz trochę większą, małą bowiem lokalesi wiedzę o geografii mają. Jeden nawet odważnie strzelił i umieścił Polskę naszą kochaną ojczyznę krwią odkupioną w Afryce, wschodniej co prawda co go uratowało bo wyraz oburzenia zaczął się pojawiać na mojej twarzy o czym mnie Karina później poinformowała. Jeden jegomość uroczył nas nawet historyjką, gdyśmy na mieście banki zwiedzali w poszukiwaniu tego którego bankomaty, zupełnie inaczej działające niż nasze, gotówką nas obdarują, historyjką o polskich emigrantach w Brazylii z początku XX wieku, emigrantkach szczególnie co ciałem swym kupczyły z braku pracy tudzież chęci do pracy. Ciekawe co ludzie mają na myśli opowiadając historie takie???