Ojojoj. Poprzez góry ze srebra i złota, drogą pośród wyschniętych rzek i strzelistych gór docieramy do Sucre – jednej z dwóch stolic Boliwii. Domeną Sucre jest władza sądownicza, cała administracja skupia się w La Paz. Miasto od samego początku robi na nas piorunujace wrażenie – jak zwykle architektura udziela nam się najbardziej. Stare miasto jest białe – przepiękne budynki, balkony, wykusze, łuki.... Całe nasz czas spędzony w Sucre poświęcilismy na szwędanie się po mieście. Poza szwędaniem się i doświadczaniem spokojnej atmosfery miasta niewiele jest tu do robienia. Klasyka roka – można wynająć rower lub pójść na spacer za miasto w Andy. My sobie odpuszczamy. Mamy ochotę poczilować. Chętni studiowania jezyka hiszpańskiego znajdą tu najtańsze prywatne lekcje na świecie – 3USD za godzinę. Nie jest to wygórowana cena.
Ze znalezieniem schronienia nie mamy najmniejszych problemów, gdyż pierwszy hostelik który odwiedzamy okazuje nie aż taką norą na jaka wygląda a i cena mocno przypadła nam do gustu. Jest kuchnia, markecik mamy pod nosem także dogadzamy sobie gotując przeróżne frykasy i preparując przeróżne sałatki owocowe...
Następne na naszej drodze jest La Paz. Między Sucre a La Paz jest już asfaltowa droga. Cieszy nas to okrutnie. Wiemy, że droga nie będzie męczarnią. Z tego też względu postanawiamy zaoszczędzić parę bolivianos i nie decydujemy się na bezpośredni autobus do La Paz tylko na przesiadkę w Oruro. W ten oto sposób płacimy za bilet tylko 60% ceny bezpośredniej (przesiadka w Oruro nie zajęła nam nawet 10 minut). Tak o.