Po kilku dniach spędzonych w La Paz, postanowiliśmy uciec gdzieś za miasto. Propozycje były dwie. Pierwsza to miejscowosc Sorata, położona w wysokich górach i tylko 3 godziny autobusem od La Paz. Druga, to miasteczko Rurrenabaque, skąd można sie dostac na boliwijska pampę, 20 godzin autobusem od stolicy, po najbardziej niebezpiecznej drodze świata, zwanej tu „Droga Śmierci”. 460 km w 20 godzin, poczatek to 80 – cio kilometrowy zjazd z prawie 4000 m n.p.m na niziny. Ale za to w pieknej scenerii.
Zdecydowalismy sie na opcje numer 2. Nie ma to jak przygoda.
Planowany odjazd autobusu był o 11 rano. Gdy dotarliśmy na dworzec około 9 nasz autobusik był juz prawie, jak nam sie wydawało, gotowy do drogi. Bagażniki wyładowane po brzegi, jabłka, cebula, ziemniaki i inne worki z warzywami, plastikiem itp. Ale jak tak sobie czekaliśmy, co chwilę podjeżdzała taksówka z nową dostawą towarów które jechały z nami do Rurrenabaque. Autobus już na starcie wyjechał z La Paz z godzinnym opóżnieniem, a do tego załadowany do granic możliwości.
Po około godzinie jazdy zatrzymaliśmy sie na rutynową kontrole lokalnej policji. Dziesięciu funkcjonariuszy zaczęło wyładowywac z bagażników ledwo tam upchane pakunki i pokolei je otwierać i sprawdzac, tak że podróż już od samego początku miała sporą obsówę. Ale co tam, jesteśmy w Ameryce i trzeba przywyknąć. Pierwszych parę godzin jazdy to naprawdę najprawdziwsza przygoda. Przeładowany autobus sunący krętą drogą ponad kilkusetmetrowymi przepaściami. Gdy dochodziło do wymijania na drodze kierowcy zmuszeni byli dokonywać akrobacjii przeróznych maści aby moć dalej przeć do przodu. Najstraszliwsze były momenty gdy trzebabyło cofnąć się o parę metrów by przepuścić inne pojazdy a jako że mieliśmy miejsca od strony urwisk było jeszcze bardziej straszno (w drodze do Rurre należy usiąść po lewej stronie autobusu a w drodze powrotnej po prawej aby mieć lepsze i bardziej przerażające widoki). Około wieczora zmieniliśmy pozycję z ponad 4000m.n.p.m do około 100m.n.p.m. i wyjechaliśmy na równiny. Dalej droga minęła już gładko. Noc i spanko. Po ponad 20 godzinach dotarliśmy do Rurre i dalej klasyka roka – wyszukaliśmy nocleg bardzo niedrogi i nad samą rzeką, pacnęliśmy się w hamakach i pozwoliliśmy się sobie zrelaksowac przez dwa kolejne dni nie robiąc nic.
Po tych przepięknych chwilach odpoczynku w tym uroczym miasteczku popstanowiliśmy coś zrobić i zapisaliśmy sie na tura (wyprawę) na pampas (to takie podmokłe tereny). Wyprawa zaplanowana jest na 3 dni i jest to klasyk. Koszt to około 50 dolków od głowy więc nie jest drogo. Pierwszy dzień to parę godzin na łodzi, spływ w dół rzeki do bazy. Jako, że to dopiero początek pory deszczowej i jeszcze niezbyt podeszczyło parę razy przyszło nam łódkę pchać co było nie lada wyczynem gdyż w koło wręcz roiło się od kajmanów. Mnóstwo tych przemiłych gadzin leżało sobie na obu brzegach, woda była mętna tak, że nic nie było widać, gdy wychodziliśmy z łodzi nie widzieliśmy swoich stóp pod wodą... czulismy tylko setki głodych oczy wpatrzonychw nas jak w kiełbaski na grillu... i strach było myśleć co może się czaić pod wodą zaledwie parę centymetrów od nas. Innym arcyciekawym mieszkańcem tej rzeki jest kapibara – to taki duży chomik i zupełnie bezkonfliktowe stworzenie.
Szczęśliwie nikt nie został pożarty i po pary godzinach przecudnej urody wyprawy poprzez mokradła nizinnej boliwii dotarliśmy do bazy wypadowej. I był to najlepszy dzień trzydniowej wyprawy. Na dzień drugi zaplanowano poszukiwania anakondy i połów piranii. Wyposażono nas w gumaczki, załadowano na łódź i ruszyliśmy po przygodę. Takich łodzi jak nasza było parę, w większości międzynarodowe i dwie były izraelskie -wyładowane rezerwistami izraelskiej armii – po wyjściu do cywila po 3 latach (po 2 latach kobiety) rząd Izraela wypłaca im dosyć pokaźną sumkę i ruszają oni w podróż, przeważnie grupami po kilka osób.
Czemu wspominamy o izraelczykach na pampas? Bo nie znaleźliśmy żadnej anakondy!!! Izraelczycy znaleźli i tylko domyślamy się że ją zabili. Czekali, aż wszystkie łodzie powrócą do bazy by zrobić coś... od początku było to dla nas bardzo podejrzane, tym bardziej, że gdy jedna grupa znalazła młodą anakondę w pniu drzewa druga grupa zaraz do niej dołączyła i zaczęli się w koło drzewa czaić i czekać aż będą sami. Nam pozostało podziwianie martwej bezgłowej anakondy którą znaleźliśmy w drodze powrotnej. W bazie jeden z uczestników izraelskiej wyprawy dał nam do zrozymienia że stało się coś ale nie był zbyt rozmowny. Nastepnie pociągnęliśmy za język naszego przewodnika i on nam wyjasnił, że bardzo często zdarza się, że izraelskie grupy mają dziwne wymagania i oczekiwania takie jak np. zabicie anakondy (pewnie robią magiczne mikstury z krwi skóry).
Kolejnym punktem programu dnia było łowienie piranii. Wyposażono nas w prymitywne narzędzia łowcze i przystąpiliśmy do dzieła. Całej naszej grupie udało się złapać 5 piranii z czego nasz przewodnik złapał 3 a ja osobiście złapałem 2 sztuki. Jedna nawet dała rade porządnie mnie ugryźć jak ją zdejmowałem z haczyka. Niestety nie udało się jej mnie pożreć za to mi wyszło to ze smakiem... piranie są pyszne
Wieczorem sie rozpadało okrutnie i to ustaliło plany na nstepny dzień. Mieliśmy się kąpać w rzece (tej z kajmanami) i podziwiac różowe delfiny słodkowodne (jak są one w pobliżu mozna się kąpać – kajmany się ich boją) ale z powodow wysokich opadów i tego, że kajmany w trakcie deszczu kryją sie pod wodą tę atrakcję odwołano. Pozostało nam pół dnia na łodzi w strugach deszczu. Do Rurre dotarliśmy szczęśliwi, cali i zdrowi, aczkolwiek porządnie przemarźnięci i przemoknięci. Nie pozostało wiele jak tylko ogarnąć się i spadać na wyżyny z powrotem do La Paz. Opcja autobus nocny wydała nam się bardzo rozsądna. Razem z koligenem katalończykiem (nie mylić z hiszpańczykiem bo to dwa różne narody) poznanym na wyprawie ruszamy w drogę. Pech chciał, że po deszczach poprzedniego dnia droga strasznie nasiąkła i już po godzinie drogi autobus utknął w błocie. Kierowca spokojnie oznajmił że nic poczynić nie może i poszedł spać.... a była godzina 22. Nie mogąc nic zaradzić na taki obrót wydarzeń zaczęliśmy sobie mościć posłanko.... noc była piękna, gwieździsta pośrodku niczego a ilość ludzi wkoło rosła. Okazało się rano, że ciężarówka która jechała przed nami zablokowała całą drogę unieruchamiając na całą noc nie tylko nas ale i inne pojazdyw tym parę autobusów. Po paru godzinach po wschodzie słońca i po paru godzinach hałaśliwej i chaotycznej pracy kierowców udało się odblokowac drogę na.... 15 sekund. Gdy tylko wykopano ciężarówkę i droga wydawała się przejezdna zwariowany kierowca autobusu jadącego do Rurre nie przejmując się krzykami i protestami pasażerów postanowił przebrnąć swym pojazdem przez niedawno zablokowany odcinek drogi i... utknął blokując wszystkich na około kolejną godzinę. Minęło 12 godzin a my byliśmy godzinę jazdy od Rurrenbaque. Przygoda. Po ponad 34 godzinach zawinęliśmy do La Paz