Wylądowaliśmy w Cusco i szczęki nam opadły. Miasto bajeczka, śliczne budynki, łuki, tarasy, balkoniki, wąskie zacienione uliczki. Eksplorujemy miasto dzień cały snując się po uliczkach i kryjąc w cieniach. Niestety jest to kolejne miasto i niezbyt nam się chce zostawać tu na dłużej. Następnego dnia wcześnie rano idziemy złapać autobus który podwieżie nas w stronę Machu Picchu. Taki plan. Można było zapłacić za zorganizowanyu tour (Inca Trail – 4 dni) około 500 USD od głowy albo organizować się na własną rękę. Opcja druga jest bardziej przyjazna naszym kieszeniom. Plan polega na tym aby dostać sie do miejsca zwanego hydroelectrica i z tamtąd wzdłóż torów (około 2 godz. marszu) dotrzeć do Aqua Calientes – miejsca skąd się wchodzi na Machu Picchu. Po drodze na terminal autobusowy zaczepił nas lokales i zaoferował podwózkę jego vanem do hydroelectrika za jedyne 30 soles (10 USD). Dwa autobusy i taksówka kosztowały by nas około to samo tak więc decydujemy sie bez zastanowienia na usługe Pana lokalesa i zaoszczędzamy sobie przesiadek. Musieliśmy tylko poczekać aż zapełni vana takimi innymi jak my i ruszamy. Około 9 godzin jazdy przez Andy w przepięknej scenerii, nad przepaściami i dolinami. Ostatnie dwie godziny po naprawdę niebezpiecznej szutrowej drodze, samochód odmawiał posłuszeństwa, stawał w trakcie podjazdów, droga nie szersza niz 3 metry a za krawędzią około 200 metrów w dól. Pionowo. Szczęśliwie około szóstej wieczorem dotarliśmy do hydroelectrica. Szybko zebraliśmy się do marszu gdyż do zmroku pozostało niewiele czasu a i tak nie udało nam się dotrzeć Aqua Calientes przed zachodem. Na szczęście w tej fabryce dolarów jak nazwaliśmy tą miejscowość (około 400 turystów dziennie razy około 100 dolków na łepka to we wioseczce zostaje około 14 mln dolków rocznie) udaje nam się znaleźć tanie spanko (hotel Principito 15 soles). Kładziemy się szybko spać. Pobudka zaplanowana jest na 4 rano by wcześnie ruszyć w drogę. Później będziemy tego żałować.
4 rano. Z bólem wstajemy. Na zewnątrz już widać wyścig. Ludziska suną do przodu, do bramy i przez mostek skąd zaczyna się wspinaczka. Każdy chce być pierwszy (bezsens ale Lonley Planet tak doradza). Leje deszcz. Czeka nas godzina naprawdę trudnej ścieżki po schodach w górę. Dyszymy, sapiemy ale twardo przemy do przodu. Nie mija wiele czasu i jesteśmy cali mokrzy, ale nie deszcz jest przyczyną, pocimy się jak prosiaki, tak, że koszulki możemy dosłownie wyżymać i tak też robimy. Przydadzą się później jak wyjdzie słońce i zrobi się gorąco. Miło będzie wtedy założyć coś mokrego i chłodnego. Na górze otwierają bramy około 6 tak więc i tak musimy czekać. Można było spać dłużej. By uniknąć sapania i męczenia się z samego rana można pod bramę wejściową dojechać autobusem za jedyne 7 USD. Ale to opcja dla leni i seniorów. Szanujący sie podróznik o takim wyjściu nawet nie myśli... choć, jeżeli ma się w planach zdobywanie Wayana Picchu (szczyt na który idzie się z ruin i z którego można podziwiać Machu Picchu – godzina naprawdę ciężkiej wspinaczki) to taka opcja może być całkiem sensowna.
6 rano. Otwierają bramy. Pęd do ruin, by tylko zrobic zdjęcie bez ludzi, wszyscy rozbiegają się w różne strony i .... nic. Wszystko jest w chmurach. Widoczność około 30 metrów i tak do około 13. Cały ten czas spędzamy na Puerta del Sol (Brama Słońca) – miejscówce skąd jest piękny widok na Machu Picchu. Czekamy na przerwę w chmurach i w końcu około 12 zaczyna się rozpogadzać. Uhy i ahy przez jakiś czas (przepiękna sceneria) i wracamy do ruin. Tam jeszcze około 3 godzin szwędania się i tyle. Nie rozumiemy czemu Machu Picchu to takie wielkie aj-łaj. Fakt, że pięknie położone, że widoki w około pierwsza klasa ale ruiny... LIPA. Nic specjalnego, zwykłe mury, jakieś tarasy... fabryka pieniędzy.
Pan lokalny w środku informuje nas jeszcze, że codziennie jest tak samo - zawsze rano są chmury i zawsze się rozpierzchają i ludziska przychodzą za wcześnie, są wkurzeni bo chmury, bo nic nie widać, bo zawsze coś a wystarczyłoby się porządnie wyspać, przyjść (opcjonalnie wjechać) do ruin około południa i wszystko byłoby pięknie. I my mogliśmy tak zrobić, ale niestety daliśmy się ponieść emocjom wyścigu i przegraliśmy co najmniej 5 godzin snu. Nic to. I tak było warto. Machu Picchu mimo że drogie (45 USD wstęp) warte jest swojej ceny.
Po pięknym i długim spanku w Aqua Calientes rano wracamy tym razem pociągiem(to dużo droższa -33USD- opcja ale tylko 4 godziny) do Cusco. Dajemy sobie półtora dnia na dalszą eksplorację miasta i odpoczynek przed drogą do Arequipa. Hej