Posiedzieliśmy w Cuenca trzy dni dosłownie. Można było więcej i ludzie tak czynią zostając nawet na miesięcy parę ale nas ciągnie do natury i pyłu szlaków górskich tudzież upałów tropików czy innych potem płynących nocy spędzonych w dżunglii sercu nasłuchując pawianów śpiewu. Cuenca cudowna mieścina, uroku pełna spokojem wabiąca o klimacie umiarkowanym, nie tropikalnym i nie za zimnym, takim akurat by w ciepłą bluzę okutanym zimne pifko ze smakiem pod palmą popijać.
Nacieszywszy się tym spokojem, zwiedziwszy i zobaczywszy co miasto do zaoferowania ma, a ma dużo i będąc w Ekwadorze nie wolno go pominąć ryszyliśmy w dalszą drogę – do Bańos – Mekki Ekwadoru.
Bańos w tłumaczeniu znaczy Łaźnie i jak sama nazwa wskazuje łażnią jest. Z racji swego położenia u stóp czynnego wulkanu rzeczą zupełnie powszechnie tu spotykaną są gorące źródła, ujęte przez miejscowych ludzi biznesu w piękne i malownicze oprawy basenów tak by nam turystom i podróżnikom za niewielką opłatą służyły. Za 2 dolary raptem cieszyć się pozwalają przez dzień cały kompleksem basenów z wodą zdrowotną z całkiem pokaźną domieszką minerałów o temperaturach od 45 do 5 stopni Celcjusza. Niesamowicie przyjemną rzeczą jest zamoczyć swoje ciało wpół-ugotowane w takiej krystalicznie czystej, zimniutkiej wodzie wprost z wodospadu pobranej. Ale baseny i wody termalne to tylko przedsmak tego co Bańos ma do zaoferowania. Razem z Karinką poszliśmy na całość i za całkiem rozsądną cenę 105 dolarów dobiliśmy z panem Fernandem właścicielem agencji którą serdecznie polecamy (Adventureandas- ulokowana na rozrywkowej ulicy) targu. Rafting (spływ pontonem po burzliwej rzece), Kanyoning (łażenie w dół po wodospadach), wynajem rowerów na dzień cały oraz Puenting (skok z 70 metrowego mostu) za w\w cenę to uroczy dil.
Dodając jeszcze, że udało nam się ogarnąć uroczy hotelik (Santa Maria) za przyzwoitą cenę 12 dolarów Bańos okazało się zupełnie na naszą kieszeń wraz ze wszystkimi swoimi atrakcjami.
Rafting okazał się pierwszej klasy (III i IV+ stopień trudności). Mieliśmy mnóstwo zabawy i jakoś tak się poskładało że nie licząc Angela naszego rafting-mentora na pontonie byli sami polacy. My i trójka inna z klubu wysokogórskiego. Dwóch typów wylądowało nawet z burtą i w bystrych wodach rzeki mielismy kupę zabawy próbując ich złapać...
Dnia następnego kolejnego postanowiliśmy trochę spokojniej na rowerach zjechać kilkadziesiąt kilometrów w dół do wrót Orientu Ekwadorskiego tj. do przedmurza dżunglii. Czuć się dało zmianę klimatu górskiego na tropikalny. Oczywiście z powrotem pod górę pedałować nam się nie chciało (bo komu by się chciało) i zapakowaliśmy rowerki do autobusu i dzięki technologii i postępowi pomknęliśmy na siedząco całą powrotną trasę zmieniając nasze położenie względem poziomu morza o niecałe dwa kilometry.
Następnego dnia była niedziela. Pozwoliliśmy sobie nie robić nic... I tak też spędziliśmy czas.
W poniedziałek wypoczęci i uśmiechnięci zostaliśmy zabrani przez pana Ferdynanda agencji właściciela na kanyoning i była to prawdziwa przygoda. Zaczęliśmy niewinnie na niewielkich wodospadach gdzie zdradzono nam techniki i sekrety łażenia po wodospadach. Potem to już była pyszna zabawa pod czujnym okiem pana Ferdynanda agencji właściciela.
I to by było na tyle gdyby nie pozostał mi skok z mostu. Karinka już od samego początku zarzekała się, że skoki z mostu ma wiadomo gdzie i w postanowieniu swoim pozostała.
Natomiast ja, we wtorek od samego rana z duszą na ramieniu...Na skok umówiłem się na 10. Nawet nie zjadłem śniadania bo tak jakoś apetytu brakowało. Gdy pojawiliśmy sie na moście pan Ferdynand już czekał i miał wszystko przygotowane... Wystarczyło by założył mi uprząż, podpiąl do liny i byłem gotów. I tu zaczęły się moje wątpliwości... Czy aby na pewno? Po co ja to robię? Czy wszystko jest ok? Jak wszedłem na platformę umocowaną po zewnetrznej stronie barierki mostu poczułem jak nogi sie pode mną uginają, spojrzałem w dół i aż musiałem przysiąść. Tętno 200, czułem jak serce wali jak szalone. Czy napewno chcę? Chwila zwątpienia minęła szybko. Wstałem, dzielnie spojrzałem w dół na bystrą rzekę oddaloną 70 metrów od moich stóp, pomyślałem raz koze cwiartowano i rzuciłem się w przepaść. Potem to już była tylko radość i krzyki zadowolenia rozładowujące napięcie. Jeszcze godzinę po skoku czułem jak drżą mi nogi... ach ta adrenalina, potrafi być uzależniająca.
Kolejne dni w Bańos poświęciliśmy na kąpiele termalne i obserwację wulkanu, który z dnia na dzień okazywał coraz większą aktywność.
Pierwszego naszego dnia Bańos powitało nas całkiem obfitymi opadami pyłu wulkanicznego. Dość powiedzieć, że samochody pokryte były kilkumilimetrową warstwą popiołu... Następnego dnia rano dało się wyczuć lekkie drżenie hotelu, w niedzielę telewizja poinformowała, że dla Bańos i okolic ogłoszono czerwony alarm – wyjrzeliśmy na ulicę a tam życie toczyło się normalnie (telewizja kłamie!!!). Wybuchy i puszczanie lawy nocą były najbardziej spektakularne... fajerwerki zafundowane przez Pachmamę (tak lokalesi nazywają matkę ziemię).
Bańos, a szczególnie okolice i możliwości ludzkiej aktywności tak nas zauroczyły, że postanawiamy powrócić tu na święta. Pewnie pochodzimy jeszcze po wodospadach i kto wie... może poskaczemy z mostów.