No i tak. Umęczeni i spragnieni zawineliśmy do La Paz. Sytuacja nas zmusiła a dokładnie mój popsuty aparat (czwarta wyprawa i czwarty aparat) do pozostania w mieście na jeszcze jedną niepożądaną noc. Katalończyk David zostaje z nami. Następnego dnia okazuje się, że artysta mechanik aparatu naprawić nie potrafi albo nie chce mimo całkiem pokaźnej sumki jaką mu zaoferowałem i odprawia nas z kwitkiem. A mogliśmy być już w drodze daleko od smrodku tego wielkiego miasta... Cóż począć? Nieusatysfakcjonowani takim obrotem sprawy we trójkę udajemy się na terminal autobusowy (cementario) i za parę grosików (15 boliwianów) pakujemy się do autobusiku który zmierza w stronę jeziora Titicaca. Tym razem podróż ma zająć niewiele ponad 3 godziny. Uff. To nam odpowiada bardzo. Po wyprawie do Rurre mamy autobusików trochę dosyć. Trzy godziny nam pasi. Połowa drogi wiedzie nad brzegami jeziora. Jest malowniczo. Strome klify opadające wprost do toni jeziora, droga ponownie nad urwiskami. Czas miaja dosyć prędko i docieramy do końcowego przystanku. Jesteśmy w Copacabana (nie mylić z plażą w Rio), chyba najbardzaiej turystycznym miejscu w Boliwii. Turystyka tu kwitnie i nie dziwne bo miejsce jest przedniej urody a rybka którą tu serwują... hmm... poezja smaku. Na przystanku zaraz po opuszczeniu autobusu „łowi” nas lokalna pani i oferuje nam pokoje w swoim hotelu. Po krótkich negocjacjach ustalamy cenę, pani pakuje nas do swego autka i dalej w drogę. Tym razem to tylko paręset metrów. Hotelik okazuje się wielce odpowiadający naszym niezbyt wygórowanym wymaganiom, a nawet śmiem twierdzić, że jest to najkomfortowsze miejsce w którym przyszło dotychczas nam się zatrzymać. Szkoda tylko, że to na jedną noc. Wieczór spędzamy milutko podziwiając zachód słońca i pożerając pstrąga. Naszym docelowym miejscem nie jest jednak Copacabana. Następnego dnia raniutko pakujemy się do łodzi i płyniemy na Isla Del Sol, na wyspę gdzie wedłóg wierzeń Inków urodził się bóg słońca. Wysepka jest niewielkich rozmiarów, potrzeba około trzech godzin aby przespacerować ją z północy na południe i większość podróżników wpada tu tylko na krótki trekking zupełnie nie przejmując się urokami tego magicznego miejsca. My zostaliśmy na wysepce trzy dni i były to piękne dni... Nie mogliśmy się nadziwić, że ludziska wpadają tu tylko aby odchaczyć miejsce na liście a nie prawdziwie doświadczyć. Zatrzymaliśmy się na północnej stronie wyspy i to był trafny wybór... piękna plaża, świetne kompanko, tanie spanko i pyszne jedzonko. Zgodnie i świadomie zapisujemy to miejsce na naszej Top10 liście. Ostatniego dnia trekujemy na przeciwną stronę wyspy, po drodze podziwiamy dziwne efekty wokol slonca (podwojna tecza – kto nam wyjasni co to bylo?), zajmuje nam to parę godzin, parę razy się zasapaliśmy (trudno jest oddychać i spacerować na ponad 4100 m.n.p.m.) ale widoki po drodze warte są każdej kropli potu i każdej zadyszki. Ta
zapraszamy:
http://www.bakpakersi.pl/wyprawy.html