W Limie zabawilismy dzień nie cały i ruszyliśmy dalej w trasę. Tym razem do długo oczekiwanego Huaraz i sławnego masywu Cordiliera Blanca gdzie od dawien dawna zamierzaliśmy wybrać się na trek. Samiuścy, bez przewodnika i bez tragarzy za to z wielką chęcią zmierzenia się z górą. Tak więc znalźliśmy się w Huaraz i od razu skupilismy się na przygotowaniach do wyprawy. A przygotować się należało przyzwoicie gdyż zamierzaliśmy spędzić w Andach na odludziu całe cztery dni. W jednej z wielu agencji turystycznych wynajęliśmy dodatkowy śpiwór na teperatury poniżej zera, turystyczną maleńką kuchenkę gazową, dwie super-duper karimaty, garnek i miseczki i zakupiliśmy do tego dwa jednorazowe pojemniki z gazem. Na lokalnym markecie nabyliśmy 20 zupek chińskich w wielu wariantach smakowych, 8 marchewek, 2 kalafiory, jedną kapustę, 3 paczki wyłuskanego groszku, pół kilo lokalnego pyszniutkiego sera i paczkę parówek no i kafkę oczywiście. Po spakowaniu tego do plecaków i dodaniu naszych spiworów i namiotu okazało się, że wcale nie będzie tak lekko jak myśleliśmy. Na starcie nasze plecaki ważą ponad 12 kg każdy. Jak dodamy po butelce wody na początek to będzie prawie 14kg. Duzo.
Dzień 1.
O piątej rano obudził nas okropny dźwięk budzika i prawie od razu ruszyliśmy odnaleźć autobusik który zawiezie nas do Yungay gdzie mamy przesiąść się i udać się do miejscowości Valkeria skąd zaczniemy trek (jest to miejsce gdzie większość zorganizowanych grup kończy trek ale idąc z tąd większość trasy jest z górki – tylko drugi dzień to męcząca i wyczerpująca droga w górę)
W bardzo pięknej sceneri i po rozstaniu z Davidem Katolończykiem (ponad miesiąc włóczyliśmy się razem) poprzez ośnieżone szczyty Andów docieramy do Valkeria około godziny 12 i po szybkim śniadanku zarzucamy plecaki na plecy i ruszamy w drogę. Na początku pełni entuzjazmu i energii ale po każdym kilometrze sił z nas ubywało... Po około czterech godzinach wyczerpani dotarliśmy do miejsca pierwszego biwaku. 3800 m.n.p.m. Krajobraz bajeczka. My samiuścy, nikogo w około, ośnieżone szczyty, krystalicznie czysta woda w rzece skąd bierzemy wode na zupkę... Podczas gdy jedliśmy obiadek spotkaliśmy lokalnego chłopca wracającego skądś ze swoim osiołkiem i po pięciosekundowej burzy mózgów postanowiliśmy go wynająć, to znaczy jego osiołka na połowę kolejnego dnia aby poniósł nasze plecaki w górę skąd zaczniemy schodzić w dół. Idziemy spać zaraz po zachodzie słońca.
Dzień 2
Wstajemy ze słońcem, szykujemy śniadanko i po około godzinie pojawia się nasz osiołek i jego pan. Jemy razem śniadanko delektując się widokami po czym szybciutko zwijamy obozowisko, pakujemy cały kram na osiołka i ruszamy w drogę. Czujemy mięśnie po poprzednim dniu ale na początku spacerek idzie nam dosyć żwawo aczkolwiek oddychać coraz trudniej (na wysokości 4500m.n.p.m. organizm dostaje tylko 57% tlenu w porównaniu do 100% na poziomie morza). Po około dwóch godzinach mamy serdecznie dosyć. Jesteśmy na około 4650m.n.p.m. i każde kolejne dziesięć metrów zdaje się być wyzwaniem. Lokalny chłopiec wygląda jakby to był dla niego lajtowy spacerek ale po osiołku widać, że też zaczyna mieć z wolna dosyć. Po kolejnej godzinie w zadymce śnieżnej i brnąc w śniegu zmarznięci i wyczerpani totalnie docieramy do przełęczy. Osiołek i jego pan zostawiają nas tutaj i udają się w powrotną drogę a my z grymasem bólu na twarzch zarzucamy plecaki na plecy i udajemy się dalej w drogę. Dziękujemy bogu, że zaczęliśmy trek od drugiej strony i mamy już teraz tylko w dół. Po kolejnych trzech godzinach około 14 ze zwisającymi ramionamy docieramy do miejsca kolejnego obozowiska. Rozstawiamy namiocik za maleńkim wzniesieniem aby chronić się od lodowatego wiatru. Miejscówka jest przepiękna, z miejsca naszego obozowiska wprost od naszego namiotu mamy widok na przepiękny ponad 6000m. szczyt pokryty śniegiem i lodowcem. Resztę dnia mamy dla siebie. Najpierw czas na kulturę i poświęcamy go na czytanie książek. Potem oczywiście obiadek (ponownie chińszczyzna) i wczesne spanko.
Dzień 3.
Budzimy się dosyć wcześnie, na zewnątrz panuje jeszcze półmrok. Od pierwszej chwili nasz namiot wydaje się nam trochę dziwny, jest jakiś taki sztywny. Po pierwszych oględzinach odkrywamy, że nasze wyziewy zamarzły po wewnętrznej stronie tropiku i namiotu. Po wyjściu na zewnątrz okazuje się, że deszcz który padał poprzedniego dnia wieczorem na powłoce tropiku zamienił się w twardą skorupę lodu. Rozglądamy się w około i widzimy, że powierzchnia dosyć wartko płynącej rzeczki pokryta jest w niektórych miejscach cieniutką warstwą lodu. Hmm. To znaczy, że w nocy musiało być około -10 stopni Celcjusza. Dobrze, ze mamy dodatkowy spiwór
Czekamy parę godzin aż zza gór wyjdzie słońce i nasz namiot odtaje, a w tym samym czasie przygotowujemy sobie gorące napopje i śniadanko oczywiście (chińszczyzna wariant kolejny) po czym zwijamy obozowisko i w dalszą drogę. Tym razem tylko około 500 metrów w elewacji w dół. Wzdłóż rzeki, następnie malowniczą doliną i wzdłóż dwóch górskich jeziorek. Spacer zajmuje nam około 4 godziny. Po dotarciu do kolejnego obozowiska jesteśmy pożądnie zmęczeni. Poprzednie dni dają się we znaki. A co mają powiedzieć ci co idą w przeciwną stronę? Cała ich droga jest mocno pod górę...Na miejscu klasyka roka. Namiot, rozrywka, obiadek i spanko.
Dzień 4.
To już ostatni dzień. Wiemy, że po zejściu na dół i po powrocie autobusikiem do Huaraz czeka nas mięciutki materac w ciepłym hotelowym pokoiku Zaczynamy spacer dosyć wcześnie. Tym razem obyło się bez lodowych atrakcji. Dziś mamy do zejścia ponad 800 metrów w dół na odcinku prawie 10 kilometrów. Zdaje się bóła z masłem ale nie jest. Plecaki mimo, że prowiant już cały pożarty zdają się ciążyć coraz bardziej... Na szczęście mamy w dół. Jakbyśmy poszli w drugą stronę ostatni odcinek wyprawy byśmy szli pod górę(tak jak całą trasę) Bogu dzięki raz jeszcze że zaczęliśmy w drugą stronę. Przed samym finiszem pozostaje jeszcze stres aby nie spotkać żadnego pracownika parku – po prostu nie chcemy płacić za bilety - pierwszego dnia zapłaciliśmy tylko za 1 dzień 5 soli od głowy – 2 do 30 dni kosztuje 65 soli a to już ponad 25 dolarów i nie ma możliwości zapłacenia 4x1dzień. To trochę dużo jak za wstęp do parku. Na szczęście nie spotykamy nikogo i ooszczędzamy 50 dolków które postanawiamy wydać u lokalesów co by wspomóc ich ekonomię (jakże szlachetne prawda?).
Po 4 godzinach docieramy do cywilizacji – niewielkiej wioseczki i ku naszemu zaskoczeniu każdy jest pijany. Znajdujemy jednego trzeźwego pana, zagadujemy co by nas zwiózł z gór do miasta skąd moglibyśmy ogarnąć autobus do huarez. Pan ochoczo się bierze do roboty, wyszukuje po drodze kolejnych pięć osób do swojego 4-osobowego autka i po 2 godzinach jazdy ponad urwiskami po nieutwardzonej drodze jesteśmy już w autobusie do Huarez. Jeszcze tylko kolejne dwie i będziemy mogli wymoczyć się pod prysznicem, zmienić majtochy i pójść na pifko. Ta perspektywa nas uskrzydla.
W Huarez zostajemy na cały kolejny dzień skąd nocnym autobusem uciekamy z gór nad ocean – do Mancory ale to już inne story. Pa.