Tak się poskładało, żekiedyś za młodej młodości naoglądaliśmy się programów TV o dżunglii, szamanach i rytuałach plemiennych. I pewnie to miało wpływ na naszą decyzję co robimy dalej.
Po zakrojonych na szeroką skalę poszukiwaniach i przeczesaniu całego Lago Agrio w końcu udało nam się odszukać przewodnika który nie gadał od rzeczy i zaproponował nam dwie opcje w podobnej cenie... dwie opcje wiązały się z odwiedzeniem parku Cuyabeno ale całkiem od siebie inne. Pierwsza opcja to była klasyka turystyki – komfortowe zakwaterowanie nad całkiem uroczym jeziorem w środku lasu tropikalnego i poznawanie lokalnej flory i fauny. Ale, że my zrobiliśmy to już w Boliwii a Amazonia w każdym dorzeczu wygląda tak samo, kajmany, piranie, kapibary i tym podobne tę opcję odrzuciliśmy prędko. Druga opcja natomiast już od początku wzbudziła nasze zainteresowanie. Moje troszkę większe niż Karinki ale o tym zaraz. Otóż pan przewodnik-organizator zaoferowł nam wyprawę głęboko do dżunglii, do jego zaprzyjaźnionego szmana-mentora-nauczyciela, gdzie jak podkreślił nie będą czekały na nas komforty, gdzie będzie raczej spartańsko, jedzenie za każdym razem to samo, ale za to będziemy mieli okazję poznać prawdziwe życie w tropikalnym lesie, zobaczyć i przeżyć autentyczne rytuały a nie jakieś tam przedstawienia dla turystów. Nie zastanawiając się długo decydujemy się oczywiście na drugą opcję. Pan z miejsca zorganizował transport, obdzwonił kogo trzeba i po pół godzinie byliśmy już w drodze. Około dwie godziny samochodem na wschód od Lago przez roponośne pola i zdegradowaną dżunglę, przez zapadłe mieściny wypalone słońcem gdzie jak temperatura spada poniżej 25 stopni to lokalesi mówią, że jest zimno, przez plantacje palm olejowych i w końcu przez las deszczowy do brzegu rzeki gdzie już czekała na nas łódeczka z silnikiem (moto-canoe), klasyczna łupanka zrobiona z pnia drzewa w której płynąc nie można było się poruszać aby woda nie nalewała się do środka. Łódeczką tak płynęliśmy około godziny by w końcu dotrzeć do posiadłości szamana-króla wioski. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci, obdarowaliśmy szamana króla butelką rumu którą przytargaliśmy z cywilizacji a my w zamian zostaliśmy obdarowani uściskiem dłoni i prostym ale smakowym posiłkiem.
Posiadłość szamana nie jest ulokowana we wsi dokąd nie pozwolono nam pójść. Wraz z żoną i szwagrem liliputem z lilipuciego plemienia przy granicy z Peru żyją oni lekko na uboczu z dala od krzyku dzieci i gwaru wsi ciesząc się spokojem i ciszą, co jest przywilejem i co sobie okrutnie chwalą. Mimo statusu jaki mają, będąc przywódcą plemienia i zarazem szamanem żyją bardzo skromniutko, można powiedzieć nie po królewsku. Ich codzienne życie wypełnione jest tak błachymi czynnościami jak karczowanie lasu, łowienie ryb czy dbanie o plantacje manioku co jest ich podtawowym źródłem pokarmu.
Po powitaniu i zapoznaniu się zostaliśmy zostawieni samym sobie. Zorganizowaliśmy sobie spanko tj. rozwiesilismy hamaki i moskitiery pod wiatą gościnną, nałowiliśmy piraniopodobnych ryb na kolację i obserwowaliśmy krzątających się szamana, królową i liliputa. Z powodu braku elektryczności i braku jakichkolwiek bodźców zewnętrznych poszliśmy spać zaraz po zachodzie słońca. Na kolejny dzień zplanowany jest rytuał picia ajałaski (ahyauasca), trzeba było odpocząć.
Od rana pomagam szamanowi karczować dżunglę by odszukać niezbędne składniki do przygotowania tradycyjnego halucynogennego napoju. Po jakimś czasie pojawiają sie dzieci ze wsi które dowiedziawszy się, żę w okolicy są obcy przyszły nas zobaczyć. Byliśmy przygotowani i na tę okazję. Przywieźlismy ze sobą wór lizaków i cukierasków ku uciesze dzieciaczków. Obdarowujemy przy okazji naszych gospodarzy i od tej pory do końca dnia chodzili i ssali lizaki ku naszej radości i uciesze. Wczesnym przedpołudniem szaman przywdział rytualne szaty, pomalował twarz i poszedł do lasu przygotowywać w sekrecie ajałaskę. My w tym czasie mieliśmy okazję zobaczyć jak się robi papierosy w dżunglii z dziko rosnącego tytoniu i z wyschniętego liścia bananowca służącego jako bibuła, jak pani szamanowa przygotowyje placki z manioku, jak robi się barwniki w dżunglii i zjedliśmy maniokowo-ryżowy lunch który był moim ostatnim posiłkiem tego dnia. Mając w planach spożyć magiczny napój odradzono mi jakiekolwiek dalsze posiłki ku leppszemu mojemu doświadczeniu i poznaniu działania ajałaski. Do wieczora czas minął na kąpielach błotnych, zabawach z dziećmi i poznawaniu życia dżunglii. Przez cały ten czas szaman przygotowywał się do wieczornej ceremonii, z oddali słychać było jak preparuje ajałaskę... Około siódmej napój był gotowy. Szman zmienił szaty i poinformował mnie, że ceremonia zacznie się około ósmej. W pomieszczeniu pod wiatą zostały ustawione świece, wszystko zostało dopięte na ostatni guzik a mi pozostało pójść nad rzekę i się wyciszyć. Nie do końca wiedziałem czego mam się spodziewać, dużo czytałem na temat ajałaski ale niepewność pozostała...
Po zapadnięciu kompletnego zmroku ceremonia sie zaczęła. Najsampierw szaman starał się mnie pozytywnie nastawić (niekoniecznie, bo byłem), aby moje myśli poszły w dobrą stronę, tłumaczył mi jakie wizje mogę mieć (anioły, tygrysy, diabły itp.) i mówił abym się nie bał, poddał działani napoju. Gdy wszystko zostało wyjaśnione, szaman specjalnie do tego spreparowaną wiązką gałązek i liści zaczął mnie okładać i śpiewć szamańskie pieśni, wyganiać ze mnie złe duchy i prosząc dobre aby spokojnie przeprowadziły mnie przez moją ‘podróż’. Po śpiewach szaman podał mi napój. Około 100ml gorzkiego syropu. Wcześniej wyjaśnino mi, że napój nie jest najlepszy i najsmaczniejszy i nie wolno mi go zwymiotować (dlatego przed ceremonią się nie je). Po około 20 minutach zaczęłem odczuwać pierwsze efekty, dziwne bulgotanie w żołądku, zmiana kolorów otoczenia. Pan przewodnik organizator poprosił mnie abym gdy tylko poczuję pierwsze efekty działania ajałaski przepędził z niego złe duchy tak samo jak szaman przepędił je ze mnie. Teraz ja miałem moc.
Chwilę potem świat mi się objawił w jaskrawych, żywych kolorach, dach wiaty zaczął się poruszać a ja poczułem, że nogi i ciało odmawiają mi posłuszeństwa. Ledwo doczłapałem się do hamaka. Gdy tylko się położyłem zaczęły się halucynacje. Przepiękne, kolorowe. Czyłem się jakbym był w bajce. Widziałem swoje stopy wystające z hamaka, byłem świadom, że są moje ale za nic nie chciało mi się ich poruszać. Noakoło mnie wypełzały z różnych zakamarków przedziwne istoty, słonie, pajęcze nożki zmieniające sie w węże a wszystko to kolorowe, zmieniające barwy w kazdej sekundzie. Moje myśli skakały z miejsca na miejsce. Cały czas byłem świadom tego co się dzieje, widziałem szamana lekko w oddali czuwającego nad moją podróżą, przygotowanego by sprowadzić mnie na dobrą drogę gdybym w jakimś momencie źle skręcił. Wiedziałem i czułem, że cały czas się uśmiecham, czułem się szczęśliwy całym ciałem. Po jakiejś półtorej godzinie poczułem, że moja podróż się kończy. Poprosiłem szamana o kolejną porcję ajałaski. Poinformował mnie tylko, że teraz wizje będą mocniejsze i spytał czy jestem na to gotów. Oczywiście byłem. Podał mi kolejną porcję napoju. Tym razem nie czekałem długo. Halucynacje zaczęły sie prawie natychmiast. W pełni świadom tego co się dzieje wyruszyłem w najdziwniejszą i najpiękniejszą podróż mojego życia. Niekończąca się feeria kolorów, parady przedziwnych bajkowych istot i w tym wszystkim ja, jakoś dziwnie w to wszystko zamieszany, raz w dżunglii zbratany z pająkami eksplorujący świat pełen kolorów i przedziwnych kształtów, raz pod wodą z watahą rekinów odwiedzający jaskrawe czeluści oceanów.
Tak się poskładało, że hamak kariny otulony moskitierą z nią w środku wisiał równolegle do mojego ale trochę wyżej. Jak ją widziałem, była wróżką z bajki a jak już się położyła spać jej spanko wyglądało jak kokonik najświetniejszej z bajkowych istot. Pamiętam, że nie mogłem przestać się tym zachwycać. W pewnym momencie, byłem w takim stanie, że jak zaczęłem się śmiać to nie mogłem przestać. Ponad godzinę leżałem i się śmiałem pod nosem zanim moje myśli przeskoczyły gzdieś indziej. Każde otwarcie i zamknięcie oczu to były inne wizje i cały czas czułem się wyśmienicie. Halucynacje ciągnęły się godzinami. Nawet zastanawiałem się, czy sie kiedyś skończą. Po około pięciu godzinach zaczęły odpuszczać. Poczułem, że zaczynam wracać do rzeczywistości. Przez długi czas rozmyślałem o życiu, o sobie i doszło do mnie wiele prostych prawd, rzeczy których nie dostrzegałem, tak jakby w mojej głowie otworzyły się jakieś pory. Zrozumiałem, ze muszę zrobić wiele niewielkich rzeczy o których nawet nie myslałem a które mogą uczynić wiele...
Była to przepiękna przygoda i niesamowite przeżycie i napewno warta powtórzenia w takiej formie, z szamanem i całą tą niesamowitą otoczką.
Następnego dnia rano rozstawiliśmy żagle i udaliśmy się w drogę powrotną do miasta. Pożegnaliśmy szamana, szamanową i liliputa z lekką nutką nostalgii. Trochę żal nam było opuszczać to urocze miejsce mimo uciążliwego gorąca i upierdliwych moskitów i innych gryzących kreatór które mimo chemii stosowanej na nasze delikatne ciałka pogryzły nas aż do krwii. Bestie wredne.
W mieście zorganizowaliśmy się dosyć prędko, ogarneliśmy autobus do Quito i po ośmiu godzinach drogi znależliśmy się w stolicy Ekwadoru. Hej.