Z El Rama uciekliśmy z samego rana. 10 dolarów kosztował nas bilet na szybką łodź do Bluefields – byłej stolicy brytyjskiego Hondurasu. Tam zgodnie z tytułem naszej wyprawy ciągle poszukując złotego runa odnaleźliśmy El Dorado. Chyba najtańszy hotel w mieście. 7 dolarków za noc i ogromny taras do dyspozycji z widokiem na ulicę miasta... Okazało się, że najbliższa łódź na Corn Islands wypływa za dwa dni...(łodzie wypływają tylko raz w tygodniu – w środę rano ale czasami trafia się jakaś łódź cargo w inne dni – trzeba chodzić do portu i pytać regularnie) i tym oto sposobem zorganizowaliśmy sobie dwa dni na spenetrowanie miasteczka. Nie zajęło nam to aż tak długo – po pierwszym dniu znaliśmy położenie wszystkich barów i ceny piwa we wszystkich lokalnych sklepikach. Ogólnie niewiele jest do roboty – można kilka razy dziennie wyskoczyć na miasto, można degustować lokalne browary, można oglądać martwe ogromniaste żółwie morskie na markecie, można zapoznać paru lokalesów którzy - możesz mieć pewność w trakcie rozmowy spytają cię o parę dolarów... Taki urok tego miejsca... W środę rano uradowani że to już koniec naszego pobytu w tej mieścinie zapakowaliśmy się na przeładowaną niewielką łódź i w rozbryzgach wymiotów po wzburzonym morzu karaibskim dotarliśmy na Big Corn Island skąd po króciutkim postoju udaliśmy się na Small Corn Island (małą wyspę kukurydzianą) – newielką i przepiękną wysepkę na Karaibach... Eh