Tak się stało i poukładało, że na łodzi płynącej do Bluefields poznaliśmy super fajnych amerykanów (Scotta i Whitney) co nie zdaża im się często (tj. bycie super fajnym). Poukładaliśmy więc swoje plany i zamiary i postanowiliśmy przez jakiś czas poszwędać się po świecie razem.... Na pierwszy naszy wspólny przystanek wybraliśmy Leon - kolonialne miasto w północnej części kraju. 29 godzin zajęło nam dostanie się tam... huh, i po drodze uciekła nam łódź na której został Scott sam samiusieńki a my go goniliśmy po rzece... Najsampierw klasycznie wraz z całą grupą gringo i lokalesów załadowaliśmy się na pangę -szybką łódź na Big Corn Island skąd wcześnie w czwartki rano odpływa stateczek do Bluefields. Rejs z Big Corn okazal się nudny i bez większych wrażeń – płyneliśmy z falą tak że stateczkiem nie rzucało jak podczas rejsu na wyspy i nikt, ku naszej radości i ogólnemu grupowemu samopoczuciu się nie pożygał... Po długich pięciu godzinach wylądowaliśmy w Bluefields i by przyciąć trochę na kosztach załadowaliśmy się na statek cargo płynący do El Rama. Pożegnaliśmy brytyjczyka Andiego i jego australijską partnerkę (są w trakcie podróży w koło świata i odwiedzą nas w czerwcu w Olsztynie). Jeszcze na kilka chwil przed wypłynięciem dziewczyny postanowiły wyskoczyć do miasta po cokolwiek by czas na łajbie urozmaicić (butelka rumu?)... Nagle zupełnie niezrozumiale i niespodziewanie kapitan postanowił wypłynąć na dobre 15 minut przed planowanym czasem. A dziewczyn nie było. Na nic się zdały moje petycje na kapitańskim mostku... zdążyłem tylko wyskoczyć z łodzi zostawiając Scotta i nasze bagaże za sobą, pędem rzuciłem się do w wir i zamieszanie portowe, pognałem do monopolowego i znalazłem dziewczyny i pędem z powrotem do portu ale było za późno, kapitan lamus nie poczekał i na nic się zdało zawzywanie przez radio i próby pogoni bo nikt bez zezwolenia z portu wypłynąć nie chciał. Wpław sensu nie było choć bez plecaków na pewno lżej i pozostało nam czekać na pangę do El Rama za dolarów dziesięć. Po godzinie panga była pełna, po kolejnej dogoniliśmy statek cargo na rzece pomachaliśmy do Scotta i pognaliśmy dalej do El Rama by tam w lokalnym barze karaoke poczekać na naszego towarzysza podróży... Autobus do Leon wyruszał o 3 rano tak, że mieliśmy dużo czasu na wszystko. Po drodze przejechaliśmy przez Managuę – stolicę Nikaragui – zmieniliśmy tam tylko terminal i autobus i w Leon byliśmy przed południem.