Dolecielismy do Surabaya na wschodniej Jawie w Indonezji. Caly lot smacznie przespalismy. Samolot na nasze szczescie byl prawie caly pusty-mielismy duzo miejsca na wyciagniecie nog. Odprawa paszportowa poszla sprawnie. Lotniasko w Surabaja jest imponujace. Mozemy indonezyjczykom tylko pozazdroscic. Ale chyba tylko tego. Reszta infrastruktury tego kraju pozostawia wiele do zyczenia. Nawet polskie drogi wydaja sie nam teraz bardzo przyzwoitymi drogami.
W Surabaja zostajemy tylko na chwile. Miasto nie robi na nas raczej zadnego wrazenia. Zatloczone, zasmrodzone a spaliny ze wszeelakich pojazdow silnikowych az gryza w oczy. Od razu przychodzi nam na mysl zatloczony Wietnam oraz Kambodza gdzie na drogach ogolnie nie ma zadnych zasad. Im glosniejszy klakson tym lepiej.
Z dworca autobusowego na ktory wstep jest platny (2000 rupii od glowy) udajemy sie do Probolingo. Jestesmy wymeczeni. Nasza podroz trwa juz ponad 24 godziny. Droga mija nam powoli. Jest upiornie goraco. Autobus jest nieklimatyzowany, na drogach sa straszne korki, poruszamy sie w slimaczym tempie. W koncu docieramy do Probolingo. I lipa. Wysadzaja nas nie tam gdzie chcemy. Pod agencja turystyczna. Zanim zdazylismy sie zorientowac autobus juz odjezdrza. Pan z agencji od razu przystepuje do ‘ataku’. Probuje nam wcisnac wszelkie mozliwe atrakcje. Nauczeni doswiadczeniem grzecznie mu odmawiamy I decydujemy sie tylko na bilet (20000 rupii od glowy) do wioseczki skad chcemy isc na wciaz aktywny wulkan Bromo.
Docieramy. Jest juz wieczor ale jeszcze przed zachodem slonca. Zatrzymujemy sie w hoteliku skad jest imponujacy widok na wulkany. (na zalaczonych zdjeciach). Okazuje sie ze cala rownina wokol Bromo to krater po ogromnym wulkanie a Bromo I towarzyszace mu wulkany to tylko ‘wentyle bezpieczenstwa’ . W nocy slyszymy jak Bromo burczy. Probujemy mu dorownac ale gdzie nam do tego olbrzyma. Przed zasnieciem rezerwujemy koniki na nastepny dzien aby dowiozly nas do wulkanu.
Budzimy sie wczesnie rano. Bardzo wczenie-jest 3.30. Pan z konikami juz na nas czeka. Ruszamy w droge. Jest ciemno jak wiadomo gdzie. Na szczescie koniki znaja droge I jest z nami przewodnik. Koniki dowoza nas do stop wulkanu skad wchodzimy juz o wlasnych silach na krater. Zastanawiamy sie dlaczego tak czuc kupe wokolo I po chwili dochadzi do nas, ze to zapach siarki z Bromo. Docieramy na szczyt I… nic nie widac bo jest jeszcze noc. Czekamy na wschod slonca. Wkolo smrod okropny. Bromo burczy I puszcza w powietrze kleby trujacej pary. Na koronie krateru panuje dosc wesola atmosfera. Wzbudzamy dosc duze zainteresowanie. Jestesmy jedynymi bialymi osobami w calym towarzystwie. Kazdy chce miec z nami zdjecie. I oczywiscie million pytan do… skad jestescie, jak wam sie podoba itp.
W koncu nadchodzi upragniony wschod I widok jest zapierajacy dech w piersi. Zagladamy w glab krateru I podziwiamy widoki w kolo Oczywiscie robimy million obowiazkowych zdjec. Zapach siarki jest tak intensywny, ze wkrotce po wschodzie decydujemy sie zejsc do naszych konikow. Jedziemy na nich niedlugi dystans I zwalniamy naszego przewodnika I jego koniki do domu. Sami postanawiamy sie przespacerowac. I chyba popelniamy blad. Wkrotce potem jestesmy wrecz zaatakowani przez miejscowych w liczbie conajmniej kilkudziesieciu ktorzy probuja nam sprzedac szaliki, czapki, rekawiczki I koszulki z widokiem na Bromo po grubo zawyzonych cenach. Az dziw bierze, ze kazdy z nich ma ten sam asortyment. Szczescie maja ci ktorym uda sie sprzedac przynajmniej jedna sztuke towaru. Z drugiej strony zjezdrzaja sie miejscowi na swoich malutkich konikach I proponuja podwozke do hotelu. Grzecznie odmawiamy wszelakich interesow I udajemy sie zwiedzic hinduska swiatynie ktora lezy u stop wulkanu.Spacerujemy sobie tak w kolo jeszcze pare godzin I wracamy do wioseczki na sniadanko. Decydyjemy sie tam zostac jeszcze jeden dzien. Zegnamy sie z naszymi po drodze spotkanymi nowymi francuskimi znajomymi I udajemy sie na poranna drzemke. Reszta dnia uplywa nam na nic nierobieniu. Gramy w karty, karmimy koty (ciastkami z czekolada), rozgladamy sie w kolo. Jak prawdziwi turysci. Kladziemy sie spac o zachodzie slonca. Wiemy, ze czeka nas wczesna pobodka o 3.00.
Wstajemy I idziemy na punkt widokowy. Treking jest dosyc uciazliwy przez dzungle noca. Gubimy sciezke a potem ja odnajdujemy. Jestesmy na miejscu okolo 4.30. Do wschodu jeszcze godzina. Zimno I mokro. Slonce wschodzi, widok jes ladny ale zeby wstawac specjalnie o 3 rano. Nie wiem. Wracamy do wioseczki, sniadanko w miejscowj knajpeczce - zupa z kury - Soto Ayam – dosyc dziwna ale smaczna. Ogolnie indonezyjska kuchnia na razie nas nie zachwyca. Kura jest zawsze sucha jak wior I ryz, ryz, ryz…. Przynajmniej kupki mamy zwarte.
Tego samego dnia rano ruszamy w dalsza podroz na kolejny wulkan I wiemy, ze czeka nas ponownie caly dzie drogi po swietnych indonezyjskich drogach aby tam dotrzec. Powodzenia.