16/04/09
I tak posiedzielismy na Gili Air okolo tygodnia. Co to byly za dni??? Rozleniwilismy sie tak strasznie, ze nie ruszylismy sie z okolic Lucky nawet na sto metrow. Dopierko ostatniego dzionka ogarnelismy sie nieco I postanowilismy zrobic sobie spacerek w okolo wyspy. Dalismy rade. Wyspa jest piekna, zmartwil nas tylko troche fakt, ze jest zabudowywana z kazdej strony. Obawiamy sie, ze w niedlugim czasie podzieli losy Koh Tao I innych tajlandzkich wysp. Zbuduja drogi, zabetonuja plaze, beda przywozic japoncow ktorzy przyjada zrobia zdjecie I pojada a lokalesom pozostana tylko wspomnienia raju ktory kiedys mieli. Zobaczymy. Liczymy na to, ze tak sie nie stanie.
Ruszamy na lad. Na Lombok. Z postanowieniem wdrapania sie na miejscowy wulkan – Rinjani. Ponad 3760 m.n.p.m. metrow w tropikach. Wiemy, ze bedzie ciezko ale nie wiemy jeszcze jak. Z daleka jego ogrom przeraza. Ogolnie Lombok jako calosc to wielki wulkan. Wyspa srednio rozwinieta. Po brzegach zamieszkana a im blizej stozka wulkanu tym bardziej pusto. Ostatni raz eksplodowal okolo 100 lat temu tracac ponad kilometr ze swojej oryginalnej wysokosci.
Jedziemy do wioseczki skad trek ma sie zaczac. Logujemy sie na noc w malenkim hoteliku gdzie za prysznic sluzy wiadro I rondelek I czekamy na jutro. Nie wiemy jeszcze na co sie zdecydowalismy.
17/04
O 6.00 rano pobudka. Plecaki na plecy I w droge. Razem z nami w grupie na wyprawe jest trojka francuzow I dwie dunki. Poza tym przewodnik I czworo porterow. Ta biedna czworka odwala najtrudniejszy kawal roboty. To oni niosa nasze namioty, materace, spiwory, jedzenie I takie tam. A kazdy ma dwa kosze polaczone bambusowym patykiem I w tych koszach dzwigja swoja czesc naszego ekwipunku. Trek zaczyna sie na wysokosci okolo 500 m.n.p.m. Juz pierwsze godziny daja sie mocno we znaki. Idziemy przez tropikalny las deszczowy I nawet bez deszczu jestesmy cali mokrzy. Caly czas pod gore. Pierwsza przerwa jest jak zbawienie. Dostajemy cieplutka zupke a zaraz potem zaczyna lac. Nie tak jak w Europie. Sciana deszczu. Niezbyt nas to martwi a nawet cieszy – wydluza to nasza przerwe o ponad godzine. Po deszczu jest parno I duszno. Na przewodniku nie robi to wrazenia I kaze isc twardo do przodu I pod gore. Docieramy do kolejnej bazy na okolo 1600 m.n.p.m. Tu zostajemy na noc.. I dzieki bogu. Po paru chwilach ponownie zaczyna lac. Okolo pol godziny po nas do bazy dociera grupa holendrow. Cali mokrzy. Zrezygnowani ale szczesliwi, ze doszli tak daleko obiecuja solennie wszystkim wokolo, ze to ich ostatnia taka przygoda. Nigdy wiecej pod gore z wlasnej woli.
Rozstawiamy namioty, jemy szameczke I spanko. Rankiem wdrapujemy sie na krawedz krateru na ponad 2700 m.n.p.m. Widok jest powalajacy. Na dole krateru przepiekne jezioro, na jego srodku nowiutki ciagle rosnacy wulkan. Delektujemy sie tym widokiem pare chwil I zaczynamy schodzic na dol. Trwa to pare godzin I wkoncu docieramy na brzeg jeziora. Jestesmy wycieczeni a wiemy, ze po przerwie I po pozywce musimy jeszcze wdrapac sie na krawedz krateru po drugiej stronie. Troche nas to martwi. Miesnie nog daja sie we znaki. Wiemy, ze aby zdobyc szczyt nastepnego ranka musimy isc.. Nad jeziorkiem jest pieknie, relaksujemy sie w baseniku z woda z gorocego zrodelka. Wypasik. Konsultujemy sie z grupa. Czesc chce isc ale my nie. W koncu ruszamy ale zaczyna padac I to pomaga podjac decyzje innym. Zostajemy. Wiemy juz, ze na szczyt nie wejdziemy ale co tam. Jest jeszcze tyle innych szczytow do zdobycia I to w bardziej przyjaznych warunkach. Reszte dnia spedzamy nad jeziorkiem lowiac ryby we mgle, na podziwianiu widokow I przyjemnych rozmowach. Noc w namiocie I marsz na krawedz nastepnego ranka. Jestesmy wyczerpani ale idziemy. Na szczescie jestesmy po zacienionej stronie gory. Docieramy na krawedz, chwila przerwy I w dol do konca przygody. Po tej stronie nie ma drzew, tylko trawiasta sawanna. Otwarty teren, slonce pali okrutnie. Zostawiam Karine z reszta grupy a sam decyduje sie zbiec ‘na hamulcu’ na dol. Bede tego zalowa potem przez pare dni. W koncu po kolejnych paru godzinach docieramy do celu. Zegnamy sie z grupa – oni wracaja do punktu wyjscia a my w dalsza droge. Oddajemy jeszcze nasze buty I inne juz zbedne rzeczy przewodnikowi I porterom. Widac szczera radosc na ich twarzach, tym bardziej, ze cala droge w naprawde trudnym terenie przeszli (pewnie nie pierwszy raz) w klapeczkach.