No i zmieniliśmy klimat. Jest mucho calor, coś zupełnie dla nas nowego... z wyjątkiem paru dni w amazonii przez ostatnie parę miesięcy wieczorami doskwierał nam chłód... teraz z utęsknieniem wyczekujemy wieczoru kryjąc się w cieniu opuszczonych i zruinowanych budynków Panamskiego starego miasta. Żal w dołku ściska patrzac na tą ruinę, tak piękne budynki i tak strasznie zapuszczone. Cieszy jedynie to, że widać postęp i ruchy w stronę zmienienia obecnego stanu rzeczy... tworzy się tu tak jakby bohema – galeryjki, pracownie, niewielkie sklepiki z rekodziełem... Miło być w tym miejscu. Pomimo ostrzeżen i przestróg o niebezpieczeństwach, w tym mieście czujemy się wysmienicie. Panama City jest na pewno tym miejscem które warto odwiedzić i spędzić tu chwil parę... pomimo cen nieraz szalonych. Aż dziw... spacerując z plecakami przez miasto w poszukiwaniu hotelu wydawało się, że powinno być tanio – coś około 10 baksów od naszej dwójki ale nas zaskoczono – nie znaleźliśmy nic tańszego niż 22 dolki za pokój bez okna... to grubo grubo za grubo ale wyjścia nie było, po prostu nie posiedzimy tu długo. Szczęściem udało nam się z lotniska wydostać po miejscowemu. Nie uświadczysz na terenie portu jakiegokolwiek transportu publicznego... najsampierw trzeba zmierzyć się ze wszelkiego typu pomagaczami, naciągaczami i innymi mętami a następnie udać się za bramy lotniska, przekroczyć dwie drogi ekspresowe po nieistniejących przejściach by w końcu spocząć w 30 stopniwym cieniu przystanku z pleksiglasu oczekując transportu do miasta. Kosztowało nas to tylko dolarka od głowy i troszkę zachodu. Taksówkarze zaczynali rozmowę od 20... Zawsze tacy sami. Niezależnie gdzie. Niech żyją. Hej