Uś.... po długich ośmiu godzinach, po trzech przesiadkach i dwóch godzinach na przejściu granicznym dotarliśmy do San Juan del Sur - niewielkiej nadpacyficznej wioseczki... ale namordowaliśmy się niemało. Autobusy, przesiadki i podróż to wszystko ok ale prezejście graniczne - nawet Karinie puściły nerwy. Po pierwsze primo aby dostać stempel wyjazdowy z Kostaryki musieliśmy się nastać ponad godzinę w kolejce w palącym słońcu a stempelkował tylko jeden pan. Masakra. W godzinie szczytu. Niby takie bogate i cywilizowane państwo... na wychodnym straciła Kostaryka u nas 7 punktów i w chwili obecnej plasuje się gdzieś między dworcem centralnym w Warszawie a dworcem głównym w Katowicach. Jeszcze gorzej było dalej - nie wiadomo było gdzie iść. Pół godziny kręciliśmy się z plecakami na plecach przygnieceni do ziemi ciężarem i żarem pomiędzy ciężarówkami w kurzu i syfie aż ktoś łaskawie pokazał nam palcem śmierdzącą budę gdzie mieliśmy się udać w celu nabycia stempelków wjazdowych do Nikaragui. Weszliśmy do budy a tam kolejek siedem (7) do dwóch panoczków co w leniwym rytmie stempelki przybijali i po godzinie przepychanek i ocierania potu z czoła o koszulę towarzysza stojącego przed nami dopchaliśmy się przed oblicze jegomościa w mundurze to ten ze stoickim spokojem oznajmił nam, że 12 dolarów się należy 'od głowy' i i wystawił nam rachunek na dziesięć... nic dodać nic ując. Nieźle wkurzeni tym nieoczekiwanym opodatkowaniem poszliśmy szukać autobusu byle dalej z tąd po drodze przepychając się przez tłumy różnej maści naciągaczy. I na sam koniec przy wyjściu ze strefy granicznej zagarnął nas lokalny milicjant i kazał zapłacić po dolarze od głowy na niewiadomo co. Tym razem już nie wytrzymaliśmy i razem poczęstowaliśmy jegomościa grubą wiązką faków i ich odpowiednikami w polskim języku... Spodziewaliśmy się jeszcze przedstawiciela związku nauczycieli i księdza i innych podobnych, że przyjdą i po dolara na cele wyższe rękę wyciągną. Uś co za mordęga...