No i tak. Przez chwilę nas nie było. Tak się nasze losy potoczyły, że odcięto nas chwilowo od neta i świata zarazem. Ale wracamy z wieściami z Nikaragui. Po nerwach na granicy znaleźliśmy ukojenie w Nikaraguiskiej Mecce letniej (czytaj całorocznej nadpacyficznej), w niewielkiej miejscowości San Juan del Sur. Miasteczko szczęściem wielkim dla nas usytuowane jest na południowym wybrzeżu godzinę od granicy - tak, że długo się cisnąć w cziken busie (kurniku – taka nazwa autobusu) nie musieliśmy... Cała podróż od granicy do skrzyżowania gdzie musieliśmy się przesiąść - najpierw autobus w stronę Rivas a następny bezpośrednio do San Juan del Sur zajęła nam około godziny i kosztowała nas po 2 dolary od łepka. Wygodniej by było na granicy ogarnąć taksówkę (naciągaczy mnóstwo) ale taka przyjemność to wydatek około $25... Jak się ma czasu dużo i dziury w kieszeniach wiadomo co lepsze. Z racji, że w San Juan hoteli, hosteli i hospodaje jest bez liku liczyliśmy na jakieś rozsądne ceny ale niestety miasteczko odcina kupony od swojej popularności i za pokój przyszło nam zapłacić $15 i to po długich negocjacjach. W hotelu wieczorem spotkaliśmy bandę Łotyszy i w imię dobrosąsiedzkich stosunków wznosząc toasty to raz za Polskę i Olsztyn to za Łotwę i Rygę opróżniliśmy parę butelek przewspaniałego lokalnego rumu Flor de Cania... Jak to się skończyło? Pisać nie będe. Dosyć wspomnieć, że bycie ambasadorem Polski w świecie kosztowało mnie nazajutrz okrutnego kaca.
San Juan del Sur to urokliwe miasteczko.... puste uliczki i kolorowe drewniane budynki, ogromna prawie pusta plaża mimo, że turystyki moc. Bary tetnią życiem po zmroku a nam nawet udało sie wkręcić na amerykańskie wesele ale zniesmaczeni skromnością panującą na stołach ewakuowaliśmy się do bardziej żywotnych i radosnych miejsc.
Posiedzieliśmy parę dni, nie daliśmy zbytnio się naciągnąć lokalnym naciągaczom i odpoczęci i zrelaksowani, pełni już miłości i sympatii do Nikaragui postanowiliśmy ruszyć dalej w drogę. Tym razem na wyspę Ometepe na Lago de Nicaragua. Hej