No inas wytrzęsło. Kolejnych parę godzin w cziken busie. Mimo, że odległości niewielkie przemieszczanie się trwa czasami w nieskończoność. Niestety nie wiedzą w Ameryce Środkowej co to przystanek autobusowy... Czasami autobus zatrzymuje sie nawet dwa razy na minutę – bo ktoś wysiada lub wsiada. Zwyczajem jest, że chcąc skożystać z PeKaeSa wychodzi się przed dom i czeka. I w zwyczaju nie jest by zebrać się w jednym miejscu i czekać razem... I w ten oto sposób autobusy pokonują 50 km w trzy godziny... Dotarliśmy w końcu do Rivas (UWAGA: jeżdżą stąd autobusy do portu Moyogalpa skąd pływają stateczki na Ometepe – nie daj sobie wmówić, że jest inaczej - $0.25). Niestety nas naciągnięto (który to już raz), daliśmy sobie wmówić, że autobusów brak i pojechaliśmy taksówką ($5). Droga z Rivas do portu to jakieś 20 minut... Załadowaliśmy sie prędko na stateczek (jest ich parę dziennie - $2 – około 2 godziny). Zaciekawiło nas, że fale na jeziorze były ogromne, jako warmiacy nie przywyklismy do takich widoków aby na jeziorze fale targały całkiem pokaźnym promem na prawo i lewo... Z duszą na ramieniu dotarliśmy na Ometepe i tu znowu naciągacze (kurcze jak bardzo za nimi tęskniliśmy – mimo swej upierdliwości są niedocenionym źródłem informacji i wysłuchanie ich nic nie kosztuje). Tym razem ich wysiłki okazały się bezskuteczne i wsiedliśmy do autobusu który już na nas czekał. Bogatsi o wiedzę nabytą od naciągączy zmieniliśmy pierwotne plany i udaliśmy się do mikro-wioseczki Santa Cruz uroczo usytuowanej – pomiędzy dwoma wulkanami na przesmyku łączącym obie góry. Zalogowaliśmy się w skromniutkim hotelu ($10) i zaczęliśmy się zastanawiać na który wulkan się wspiąć. Stanęło na tym, że po dwóch dniach dalej leżeliśmy w hamakach i żadnego z nas jakoś specjalnie nie ciągnęło do wysiłku. Przecież wspięliśmy sie już na tyle gór i wulkany dla nas są jak chleb powszedni... i jest tak gorąco... może jutro i tak zwlekając i zamulając doczekaliśmy dnia naszego powrotu na stały ląd. Miejscowym zwyczajem stanęliśmy przy drodze i poczekaliśmy na autobus. Parę godzin później byliśmy już w Granadzie – miasta nad tym samym jeziorem ale kilkadziesiąt kilometrów dalej w kierunku północnym. Ale to już inne story.