Kolejny cziken bus i Grenada powitała nas żarem lejącym się z nieba... Dość fartownie bo już parę kroków od przystanku zalogowaliśmy się w przepięknym ponadstuletnim hoteliku ze spokojnym i kwiecistym wewnętrznym ogrodem gdzie dane nam było spędzać upiornie gorące dni w cieniu kaktusa. Hotel okazał się doskonałą bazą wypadową do miasta – minutkę od centralnego placu i zaraz przy głównym markecie.
Samo miasto aczkolwiek urokliwe nie urzekło nas zbytnio... fakt - kolorowe drewniane budynki, malownicze zaułki i pomykające dorożki ale po zmroku lepiej było się nie szwędać po ulicach... bandy wyrostków wąchające klej wykorzystujący każdą okazję by oskubać cię z dolara, niezbyt wzbudzający zaufanie policjanci i do tego ulice zatopione w półmroku, typy spod ciemnej gwiazdy czające się w bramach – nie zachęcało nas to zbytnio do zapuszczania się w uliczki tego miasta. Pokręciliśmy się dwa dni, trzeciego poszliśmy do kina na jeden z trzech seansów w tygodniu międzyczasie odwiedzając okoliczne wulkaniczne laguny i market wyrobów rękodzieła w Masaja gdzie po wyjściu z improwizowanego terminalu autobusowego (zakurzone pole zalane słońcem na obrzeżach miejscowości) powitała nas rzeka.... śmieci. A market jak to market – słynie z wyrobów ze skór krokodyli, iguan, węży, bogaty wybór cygar i hamaków. Sami osobiście pokusiliśmy się o jeden i tym sposobem mamy już dwa i więcej do noszenia... ale i więcej do leżenia :)