El Salvador zachwycił nas już od samego początku – po obawach jak to będzie w tym kraju co dopiero się otrząsnął po wojnie domowej Salwador okazał się niesamowicie przyjazną krainą. Ludzie weseli, nikt o kasę nie prosi, z dumnie podniesioną głową po ulicach pomykają. Co dziwne pozwalają sobie zdjęcia robić i wielką frajdę im to sprawia. Pierwszego dnia nie daliśmy rady dotrzeć do naszego celu – Alegrii i musieliśmy się zatrzymać w San Miguel. Pewnie byśmy radę dali ale naszym amerykańskim kolegom na granicy mnóstwo problemów sprawiono i musieliśmy na nich czekać kawał czasu. Okazuje się, że bycie amerykanem wcale nie jest takie słodkie... Pan z autobusu polecił nam hotel Monte Carlo w centrum miasta za jedyne $8 za pokój i o dziwo o klasę lepszy niż te w których spaliśmy dotychczas... Nasz wypad na miasto po zmroku okazał się niewypałem – wszystko zamknięte i na ulicach nie zobaczyliśmy nikogo... Za to dnia następnego od samego rana jak w ulu... znaleźliśmy merkado central, zjedliśmy najlepsze i chyba najtańsze śniadanie dotychczas i pognaliśmy dalej do Alegria...