Przejście graniczne okazało się bułką z masłem, lokalny kierowca tira pozwolił nam się nawet podwiesić pod jego ciągnik i przewiózł nas przez granicę. Honduras, Gwatemala, Nikaragua i Salwador mają coś w rodzaju unii i o stempelki w paszporcie trzeba prosić i nie zawsze się udaje je dostać. Po granicy zatrzymaliśmy się w Nueva Ocotepeque - miasteczku gdzie rozpoczęła się sławna wojna futbolowa pomiędzy Salwadorem i Hondurasem. Nic ciekawego nie było i złapaliśmy autobus do Copan – cały dzień nam zajęło dostanie się do sławnych honduraskich ruin Majów. Tam stanęliśmy w hotelu Marjenny, fajny hotelik, internet w cenie i blisko wszędzie. Ale, że miasteczko nie duże to pewnie z każdego hotelu tak samo blisko.
A ruiny Copan. Cóż, tak się stało, że widzieliśmy kiedyś w Meksyku i Uxmal, i Palenque i Chichen Itza i parę innych i teraz w Copan trudno nam było się zachwycić. Są mniejsze, część była zakryta bo jakieś prace remontowe... Na pewno ciekawe i warte swych 15 dolarów. Największą atrakcją zdaje się były ogromne papugi. Osobiście miasteczko Copan podobało nam się bardziej. To były ostatnie dni z Whitney i Scottem. Oni polecieli do Utah do domu a my ruszyliśmy w dalszą drogę obiecując sobie, że na pewno spotkamy sie ponownie w Utah właśnie, bo mówią, że to ciekawa kraina... A my ruszyliśmy do Tela, karaibskiego miasteczka...